google0d32ab1f75dbe813.html

Poezja w wojsku? Czemu nie - reportaże i wspomnienia

Przejdź do treści

Menu główne:

Reportaże, artykuły

Echa pokoleń

moje wspomnienie z wojska, czyli...


Poezja w wojsku?
Czemu nie

Tytuł tej opowieści jest nieco mylący. Nie mam zamiaru zagłębiać się w otchłań historii, lecz opowiedzieć ciekawym internautom o niebanalnym pomyśle kilku żołnierzy odbywających część zasadniczej służby wojskowej w 29 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego stacjonującym w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w pięknym, warmińskim mieście Orneta. Do wyjaśnienia, skąd wziął się właśnie taki tytuł jeszcze wrócę w dalszej części tego opowiadania, ale najpierw opiszę miejsce i okoliczności akcji.
Samoloty myśliwskie LiM-2 z 29 PLM na tzw. stojance lotniska w Ornecie

W 29 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego z inicjatywy żołnierzy służby zasadniczej (mechaników lotniczych z pododdziału DOTS – Działu Obsługi Technicznej Samolotów) powstał, a następnie działał w latach 1966-1967 teatr poezji.

Jest połowa lat sześćdziesiątych XX wieku. „Zimna wojna” trwa w najlepsze. Układ Warszawski i Pakt Północnoatlantycki straszą się nawzajem nowymi rodzajami broni oraz coraz liczniejszymi zastępami młodych ludzi gotowych przelać swoją krew z jednej strony za Wolny Świat, z drugiej strony – za wyższość idei socjalizmu nad „zgniłym kapitalizmem”.
Nie wdając się bliżej w szczegóły zostałem zaopatrzony we wszystko, co się należy, by stać się żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego. Najpierw było Mrągowo – tzw. unitarka i szkoła łączności. Zapowiadałem się niezłym radiotelegrafistą, ale zdrowie moje nie pozwoliło na to i po pół roku wylądowałem w Świdwinie (któraś tam dywizja lotnictwa myśliwskiego lub myśliwsko-bombowego), gdzie nie znaleziono dla mnie – na szczęście – miejsca. Poradzono, bym napisał podanie do dowódcy wojsk lotniczych z prośbą o przeniesienie bliżej Warszawy i znalezienie dla mnie jakiegoś odpowiedniego z racji wykształcenia zajęcia. Tak też się stało i po około trzech miesiącach otrzymałem rozkaz udania się do Ornety (Warmia). Ten, kto wymyślił dla mnie to miejsce miał pewną dozę humoru, gdyż było to o połowę bliżej do mojego miejsca zamieszkania (z 560 na 270 km).
Czekała tu na mnie niespodzianka...
I tak po kolei: do Ornety dotarłem po kilku przesiadkach pociągiem z Olsztyna. Okazało się, że dworzec kolejowy znajduje się około dwóch-trzech kilometrów od centrum miasta. Idąc na piechotę w wyfasowanym przez jednostkę wojskową w Świdwinie mundurze wyjściowym koloru stalowego (znak rozpoznawczy żołnierzy wojsk lotniczych) mijałem najpierw nieliczną, później już dość gęstą miejską zabudowę, typową dla tych okolic, a więc – jak to się wtedy mówiło – poniemiecką. Dopiero po kilku miesiącach pobytu i poznaniu historii tych ziem uznałem, że mam do czynienia z architekturą typową dla Warmii, krainy leżącej wokół Olsztyna, a sięgającej na północy do Ziemi Pruskiej leżącej mniej więcej wzdłuż Morza Bałtyckiego.
Idąc w kierunku mojej przyszłej jednostki wojskowej minąłem zabytkowy rynek z jego gotyckim ratuszem i kamieniczkami. Niedaleko, acz nieco z tyłu, wyzierała potężna sylweta miejscowej fary. Dzięki wskazówkom mieszkańców dotarłem następnie do kamiennego mostu na Drwęcy (warmińskiej) i po kilku minutach dotarłem do kompleksu neogotyckich budynków z czerwonej cegły otaczających… kościół o dachu w kształcie kopuły,
Były to właśnie budynki stanowiące siedzibę 29 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Na bramie przepustek skierowano mnie do sztabu jednostki, gdzie miałem oczekiwać na decyzję co do dalszych moich wojskowych losów.
Trafiłem do oficera personalnego, który ze zdziwieniem obejrzał moje wojskowe papiery, rozłożył ręce i powiedział, że nie wie, gdzie mógłby mnie przydzielić. Żadnej specjalności wojskowej nie miałem i miałem złe przeczucie, że trafię do jakiegoś oddziału wartowniczego. Ale tu czekała mnie niespodzianka. Do pokoju w którym przebywałem wszedł dość obcesowo zachowujący się major i dowiedziawszy się, że mam w tej jednostce odbyć większą część służby wojskowej, zaczął mnie odpytywać na okoliczność wykształcenia, zdolności itp.
Okazało się, że ów oficer był zastępcą dowódcy pułku ds. politycznych i poszukiwał następcy po odchodzącym do cywila pisarzu sekcji politycznej. Widocznie zrobiłem na nim dobre wrażenie, bowiem chwilę później poznałem mojego poprzednika, którym okazał się sympatyczny żołnierz, który po odbyciu części swojej służby wojskowej chciał powrócić do swojego zawodu, a był nauczycielem.
Kilka dni zajęło mi wdrażanie się do nowej roli, w czym bardzo dopomógł ów żołnierz. Przed pójściem po kilku dniach do cywila powiedział mi: „to jest najlepsza fucha, jaka mogła ci się w wojsku przydarzyć”. I tak też było. Wystarczy powiedzieć, że przez cały okres służby w 29 PLM wystrzeliłem na strzelnicy ze służbowego peemu wz. 43 ledwie trzy kule i o dziwo, trafiłem w tarczę, choć nie w tzw. dziesiątkę.
Zdjęcie przedstawia żołnierzy, którzy kiepsko zaliczyli strzelanie z peemu wz. 43. Pierwszy z lewej strony – to ja.
W tle znajduje się budynek sztabu pułku

Służba moja była typowo sztabowa, choć nie zawsze „lekka, łatwa i przyjemna”. Dzień w dzień, prócz niedziel, wstawałem ok. 15 minut przed pobudką dla reszty wojska, to jest  o godzinie 5,45. O godzinie 6 przyjeżdżała po mnie „nyska” z kierowcą, który podwoził mnie na dworzec kolejowy. Tu oczekiwałem na pociąg z Olsztyna, którym przywożona była do jednostki wojskowej poczta oraz paczki z prasą. Tą samą drogą powracałem do jednostki chłonąc zapach świeżego pieczywa również dostarczanego tym środkiem transportu.
Jeszcze przed śniadaniem miałem za zadanie rozdzielić prasę oraz listy i paczki dla żołnierzy. Później śniadanie i wyczekiwanie w tzw. gabinecie pracy partyjno-politycznej na moich przełożonych, którymi byli dwaj oficerowie polityczni (kapitan i porucznik – obaj awansowali o jeden stopień podczas mojego pobytu w Ornecie).
Moim głównym zadaniem było prowadzenie calej buchalterii w postaci sprawozdań z zajęć politycznych zarówno dla żołnierzy służby zasadniczej, jak i  różnych szkoleń dla kadry podoficerskiej i oficerskiej. Oczywiście zostałem dokładnie sprawdzony przez komórkę kontrwywiadowczą zainstalowaną w jednostce. Po dokładnym wywiadzie (również u rodziców w Warszawie) zostałem dopuszczony do prac tajnych.
Kolejnym zadaniem, który wykonywałem to praca polegająca na tworzeniu wszelkiego rodzaju instalacji medialnych na terenie jednostki wojskowej, a więc różnego rodzaju plakaty na temat np. bezpieczeństwa lotów, zagrożenia ze strony wrogich sił (NATO). Uczestniczyłem często w działaniach lotniczych, gdzie przy pomocy tzw. nyski propagandowej umilałem muzyką czas oczekiwania pilotów na swoje loty, a także podawałem wyniki tychże pilotów oraz współzawodnictwa między kluczami i eskadrami. Również obsługa naziemna uczestniczyła w ocenie szybkości i jakości powierzonych im zadaniach. Dość często zdarzaly się tzw. nocne loty i wtedy można było w ciągu dnia wylegiwać się „na kompanii”.
Moje sztabowe „królestwo”, czyli Gabinet Pracy Partyjno-Politycznej

 Raz, czy dwa razy w roku odbywały się ćwiczenia wojskowe z alarmowym podrywaniem całego pułku i wyjazdem na tzw. lotniska zapasowe. Mogę wspomnieć o wyjazdach w których uczestniczyłem, a więc do Nadarzyc skąd było niedaleko do poligonu na którym piloci uczyli się bombardować, na lotnisko do Piły, gdzie zgrupowano kilka pułków lotniczych. Pamiętam również ciekawy wyjazd do Przasnysza na lotnisko trawiaste, gdzie piloci na swoich LiM-ach i MiG-ach doskonalili swój kunszt w zakresie startu i lądowania właśnie na takim, różnym od betonowego pasie startowym.
 Celowo akapit wcześniej użyłem cudzysłowu „na kompanii”, gdyż pisarze sztabowi, a było nas w sumie kilkunastu, mieliśmy swój pokój w pododdziale pod nazwą DOTS (Dział Obsługi Technicznej Samolotów). Byliśmy autonomiczni i z reguły byliśmy zwolnieni z większości zajęć ogólnowojskowych typu gimnastyka poranna, musztra czy większość strzelań. Ja dodatkowo byłem zwolniony z zajęć politycznych – z wiadomych względów.
 I tak leciał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Aha, co miesiąc lub dwa, wyjeżdżałem w podróż służbową do Poznania (koleją) z tajną pocztą do Dowództwa Wojsk Lotniczych. Miałem przepustkę z reguły na trzy dni, sprawę załatwiałem w ciągu jednego dnia, by przez kilkadziesiąt godzin przebywać z rodziną w Warszawie.
 Już przy pierwszej bytności w rodzinnym domu postanowiłem wziąć ze sobą do Ornety skrzypce z postanowieniem ćwiczeń utrwalających moją grę, a także pokazania żołnierzom, że w wojsku również można spędzać kulturalnie wolny czas odnajdując w sobie jakieś cywilne pasje.
 Gdy oficerowie (moi przełożeni bezpośredni) usłyszeli i zobaczyli co ja wyrabiam, nieco skonsternowani zaproponowali bym w niedziele (przed południem) poprowadził w klubie oficerskim audycje muzyczne propagujące muzykę klasyczną, ale nie tylko. Zrozumiałem podtekst tego przedsięwzięcia. Chodziło m.in. o to by odciągnąć żołnierzy od uczestnictwa w Mszach świętych w orneckiej farze. Do kościoła chodziła nieliczna grupa żołnierzy, a i ona była solą w oku oficerów politycznych. Owe audycje muzyczne były w niewielkim stopniu okraszone moimi zmaganiami z instrumentem skrzypcowym. Miałem do dyspozycji również klubowe pianino, a także magnetofon szpulowy ze wzmacniaczem i głośnikami oraz gramofon. Udało mi się stworzyć całkiem sporą fonotekę muzyki poważnej i rozrywkowej, z której korzystałem, by ukazać słuchaczom w miarę pełny obraz świata muzyki.
 Kolejnym dla mnie sposobem spędzenia wolnego czasu (sztab kończył pracę o godzinie 16, no chyba, że były jakieś ćwiczenia, alarmy, nocne loty itp. atrakcje) było założenie niedużego zespołu muzycznego, grającego muzykę taneczną. Wykorzystywany on był później przez kadrę jako darmowy zespół grający na potańcówkach w klubie garnizonowym. My mieliśmy z tego również pożytek, gdyż można było z tej okazji nieźle sobie zjeść (trochę inne było to jedzonko, niż podawane w żołnierskiej stołówce) oraz… wypić. Taryfa była taka: za setkę wódki dla każdego z muzyków graliśmy wiązankę tang przez piętnaście minut. Bywało, że te tanga graliśmy przez dwie godziny bez przerwy!
 
*

Przejdę wreszcie do tytułowego pytania: Poezja w wojsku? Czemu nie!
Nie pamiętam dokładnie, z jakiego źródła wyszła propozycja zorganizowania przedsięwzięcia o nazwie teatr poezji. Być może była to inicjatywa wymuszona odgórnie przez „przełożonych przelożonych”, to znaczy z Dowództwa Wojsk Lotniczych lub nawet ze Sztabu Generalnego WP. Całkiem możliwe również to, że była to spontaniczna decyzja kilku żołnierzy służby zasadniczej.
Tak, czy inaczej, powstał Teatr Poezji JW 4988. Najważniejsze było to, że  ci żołnierze na co dzień byli kolegami z jednego pododdziału, wszyscy byli absolwentami Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych w Zamościu i nie zadowalało ich wykonywanie jedynie obowiązków żołnierskich polegających przede wszystkim na okresowych przeglądach poszczególnych sekcji samolotów bojowych, ale również udział w obsłudze tychże podczas lotów.

Żołnierze uczestniczący w Teatrze Poezji 29 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego

Wymienię teraz alfabetycznie wszystkich uczestników tego kulturalnego przedsięwzięcia lecz bez stopni wojskowych: Jan Chrzanowski, Zygmunt Graboś, Zbigniew Kaliciak, Reinhold Müller, Henryk Paternoga, Jerzy Psikuta i Stefan Stencel. Moją rolą była oprawa muzyczna. Była to „na żywo” improwizowana gra na fortepianie (pianinie), mająca za pomocą dźwięków wzbudzać emocje wśród  widzów (słuchaczy) i na sposób muzyczny imitować treść deklamowanych wierszy, czy prozy. O ile mnie pamięć nie myli, w spektaklu, który nasz Teatr Poezji przedstawiał znalazły się dwa wiersze, których odtwórcą byłem ja. Jeden z nich to „Uroda”, którego autora nie pamiętam, bowiem zapamiętałem jeszcze z czasów wcześniejszych, gdy próbowałem swych sił w warszawskim teatrze studenckim „Stodoła”.
Chciałbym w tym miejscu przypomnieć jeszcze jedną osobę, której nie może zabraknąć w tym wspomnieniu. Andrzej Wiśniewski w tamtym czasie był dobrze zapowiadającym się aktorem o wspaniałej aparycji w olsztyńskim teatrze im. Stefana Jaracza. Otóż, nie wiem jakim sposobem dowiedział się o żołnierskiej inicjatywie stworzenia Teatru Poezji, ale postanowił pochylić się nad tematem i ujarzmić kulturalno-twórcze zapędy młodych żołnierzy. Pan Andrzej stał się dla nas dobrym duchem i wymagającym reżyserem. Stał się także autorem wyboru tekstów i ich opracowania na potrzeby spektakli, na poły teatralnych i recytatorskich.

Aktor Andrzej Wiśniewski – reżyser spektakli
żołnierskiego Teatru Poezji
(zdjęcie prawie współczesne, zaczerpnięte z internetu)

Spektaklem, którym potrafiliśmy wzbudzić zainteresowanie nie tylko żołnierzy 29 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Ornecie oraz cywilnych mieszkańców tego pięknego, warmińskiego miasta (odbyło się kilka spektakli otwartych dla cywilnej publiczności, choć w klubie garnizonowym) był montaż poezji radzieckiej pt. Echa pokoleń.
W dzisiejszych czasach, gdy wszystko co jest związane z dawnym ZSRR, czy ogólnie – komunizmem, jest „be”, w owym spektaklu brzmiało wręcz rewizjonistycznie. Dobór wierszy, w których piętnowany był system stalinowski, był  – mówiąc eufemistycznie – niemile widziany przez urząd cenzorski. Trzeba było talentu i pozycji aktorskiej właśnie Andrzeja Wiśniewskiego, by przekonać, że warto pokazać szerszej publiczności ten spektakl.
I tak się stało. Zostaliśmy zaproszeni, jako jedyny teatr żołnierski na festiwal teatrów poezji Ziem Zachodnich i Północnych, który odbywał się na zamku w Nidzicy. Krótko tylko powiem, że zarówno dla widzów, jak i dla jury tej imprezy staliśmy się wręcz szokiem. Nie dostaliśmy pierwszej nagrody, ale zostaliśmy wyróżnieni za nowe spojrzenie na zbrodniczy kult jednostki i wynikające z niego tragiczne konsekwencje.
Co się działo w czasie naszego pobytu na zamku w Nidzicy nie będę opowiadał. Był czas spektakli, gdzie byliśmy zdyscyplinowaną i zgraną drużyną to jedno, natomiast wieczory… to zupełnie inna bajka. Dawaliśmy sobie odrobinę wolności, której brakowało będąc na co dzień w jednostce wojskowej.
Wie o tym równie dobrze jak ja, Stefan Stencel – osoba, która mnie zdopingowała do tych wspomnień. Choć żyjemy w oddaleniu, Stefan mieszka blisko granicy z Niemcami, ja w Warszawie, to duchem jesteśmy blisko. To właśnie on przechowywał przez kilkadziesiąt lat pamiątki z tamtego czasu i pozwolił na ich publikację. Poniżej przedstawiam zachowane przez Stefana kartki z odręcznie pisanym jakby scenariuszem spektaklu, uwagami reżyserskimi, a także spisane fragmenty i poezji, i prozy. Oto one:

Program spektaklu, który został przedstawiony
podczas Festiwalu Poezji Ziem Zachodnich i Północnych
na zamku w Nidzicy (rok 1967)
Chciałbym jeszcze zaprezentować kilka próbek wierszy, a także prozy wybitnych w owym czasie przedstawicieli radzieckiej (sowieckiej) kultury. Niektóre fragmenty nawet dzisiaj powodują u czytelnika dreszcze, zaś inne mają również kontekst współczesny oraz wizjonerski. Polecam zagłębić się w lekturę treści zawartej poniżej.

Ilia Erenburg
 Za nogę i o ścianę
 

 V. Za nogę i o ścianę
 
 W tej samej wsi poznałem dziewczynę: po pracy czytała „Cement” – mówiła. – Bardzo trudno jest wszystko zrozumieć, ale się uczę. Pojadę do miasta. Teraz, jak ktoś chce się uczyć, wszystko jest dla niego otwarte. Taka jestem szczęśliwa, że wprost trudno opowiedzieć…

 
 VI. Kość
W Kuźniecku straciło życie prawie 220 tysięcy ludzi.
 
 Moją książkę o Kuźniecku zacząłem tak:
 „Ludzi podtrzymywała wola i rozpacz – wytrwali. Zwierzęta dały za wygraną. Konie dyszały ciężko i padały. Dziesiętnik Skworcow przywiózł psa myśliwskiego. Pies wył po nocach z głodu i tęsknoty, wkrótce też zdechł.
 Szczury usiłowały się przystosować, ale nawet szczury nie zniosły surowego życia. Tylko owady nie zdradziły człowieka, gęstymi ordami sunęły wszy, raźno pędziły pchły, pilnie i w skupieniu pełzły pluskwy. Karaluch domyśliwszy się, że innego pożywienia nie znajdzie, zaczął gryźć człowieka.”

Jarosław Smieliakow
 Piękne dziewczęta rosyjskie
 

 W snopach reflektorów elektrycznych
 – kona Julia – młoda i prześliczna.
 Sztuk odświętnych loże i balkony –
 wzrusza głos Ofelii porzuconej.
 I Kopciuszka w złocie i błękicie –
 tańczącego na scenie – ujrzycie.
 
 Nasze siostry, wy w pół mrocznej sali
 Nie w bajeczce, lecz w bunkrach podziemnych
 nasze żony przymierzały hełmy.
 Nie w ogrodach Perrault, nie w Wersalu
 siały popiół na gleby Uralu.
 
 Gdzieś na noszach w podsieniach niskich
 umierały księżniczki rosyjskie.
 Obok – w smutku odkrywali głowy
 strzelcy karabinów maszynowych.
 Zdjąwszy płaszcze i mundury szare,
 pantofelki włożyłyście stare.
 
 Was w jedwabie wystroimy jutro
 otulimy w sobolowe futra.
 Wam dziewczęta rosyjskie – na chwałę
 zbudujemy pałace wspaniałe.
 I powstaną jeszcze o was dzieła, –
 które miłość z zachwytem natchnęła.

Izaak Babel
 PRYSZCZEPA
 Armia Konna
  
 Przedzieram się na Leszniów, gdzie roztasowany jest sztab dywizji. Towarzyszy mi w drodze po dawnemu Pryszczepa - młody Kozak kubański, cham, ale nie natrętny, wylany z partii, przyszły gałganiarz, niefrasobliwy syfilityk, bajaguła. Ma na sobie malinową czerkieskę z cienkiego sukna i puszysty baszłyk, odrzucony na plecy. Po drodze opowiada o sobie.
 Przed rokiem Pryszczepa uciekł od białych. Za karę wzięli mu rodziców na zakładników i zabili ich w kontrwywiadzie. Dobytek rozgrabili sąsiedzi. Kiedy białych przepędzono z Kubania, Pryszczepa wrócił do rodzinnej stanicy.
 Był ranek, świtało, chłopski sen zachłystywał się skisłym zaduchem. Pryszczepa narychtował wojskowy wóz i ruszył przez stanicę zbierać swoje gramofony, dzbany na kwas i ręczniki, które matka wyszywała. Wyszedł na ulicę w czarnej burce, z krzywym kindżałem za pasem; wóz wlókł się z tyłu.
 Pryszczepa chodził od jednego sąsiada do drugiego, krwawe pieczęcie podeszew znaczyły jego ślad. W chatach, gdzie znalazły się rzeczy matczyne albo ojcowski cybuch Kozak zostawiał podźgane staruchy, psy powieszone nad studnią, ikony wymazane łajnem. Stanicznicy ćmiąc fajki ponuro obserwowali tę jego drogę. Młodzi Kozacy zaczaili się w stepie i tylko rachowali w pamięci. Rachunek rósł, stanica milczała. W końcu Pryszczepa wrócił do opuszczonego domu ojcowskiego. Porozstawiał odwojowane meble na starych miejscach, tak jak to pamiętał z dzieciństwa, i posłał po wódkę. Później zamknął się w chacie, pił dwie doby, płakał i rąbał szablą stoły. Trzeciej nocy stanica zobaczyła dym nad chałupą Pryszczepy. Osmalony i obdarty, powłócząc nogami, wyprowadził z obory krowę, wetknął jej w pysk rewolwer i wystrzelił. Ziemia dymiła się pod nim, kółko sinego ognia wyleciało z komina i roztajało, w stajni ryknął zapomniany byczek. Pożar jaśniał odświętnie. Pryszczepa odwiązał konia, skoczył w siodło, rzucił w ogień kosmyk swoich włosów i zniknął.

 
*
 Co wielkość kraju tworzy? Gest szeroki,
 którym się puszą dworscy politycy? –
 Czy ten krok, którym dziejów robotnicy
 maszerują drogami epoki? –
 Królowali nad nami królowie.
 Panowali nad nami – panowie.
 Okrutne były rządy. – Lecz cóż z tego, jeśli
 swój los i życie naród sam określił.
 Chociaż umęczony, katowany knutem,
 żył w wiecznej grozie i krwią broczył.
 To po dawnemu – mgłą smutku zasnute,
 ma dobre cierpiętnicze oczy.
 Dzwoniąc łańcuchami poniżenia
 drogą honoru idziesz i miłości.
 Tyś! Rosjo – do swojej wielkości
 doszła przez wielkie cierpienia.
 Dumni jesteśmy z młodej ojczyzny
 w którą nasz los się wcielił.
 I nikt nie wydrze nam komunizmu
 któryśmy wycierpieli.
 Nie ma pychy, ani uczuć niskich
 w tej dumie z ciebie, ziemio męstwa.
 Przyjmij ten pokłon, narodzie rosyjski,
 za dobroć – i za zwycięstwa.
 
 
 
 
 

Aleksander Błok
Scytowie

Miliony was. Nas — niezliczony rój.
Spróbujcież tylko walczyć z nami!
My — Scytów ród. Osmalił Azji znój
nam twarz z skrzącymi się oczami.

Powolny wiek wasz dla nas biczem trząsł.
My niewolniczej wierni doli,
jak tarcza staliśmy wśród wrogich ras
Europy i Mongolii!

Stulecia długie stary młot wasz kuł
i głuszył grzmiący huk lawiny;
i tylko baśnią w waszych snach się snuł
Lizbony upiór i Messyny!

Przez setki lat patrzyliście na wschód
niesyci z skarbów nas wywłaszczyć
i szydząc wciąż, czekaliście, gdy głód
wasz zaspokoją armat paszcze!

Lecz bliska chwila. Rośnie nędza lat
i każdy dzień wciąż krzywdy mnoży.
Nadejdzie czas, gdy zniknie nawet ślad
po waszych rojnych miastach może.

O, stary świecie! Spłacasz życiu dań
i słodka męka tobą, włada.
Zatrzymaj się, jak mądry Edyp stań
przed sfinksem, co zagadkę zada.

Bo Rosja — sfinks. Czy ssie ją smutku wąż,
czy spływa śmiechem, czy krwią broczy
i z nienawiścią i z miłością wciąż
wpatrzone w ciebie są jej oczy.

Bo kochać tak, jak kocha nasza krew,
nikt z was się dawno nie ośmiela!
Nie wiecie wy, jak brzmi miłości śpiew —
tej, która pali i spopiela!

Kochamy wszystko — jak żar zimnych liczb,
tak i natchnienia dar proroczy.
Zarówno płonie nam galijski znicz,
jak i germański geniusz mroczny...

I bliski nam paryskich ulic żar,
weneckich mostów mrok ponury,
i wonnych gajów cytrynowych czar,
i tumu kolońskiego mury.

Kochamy ciało, żywą ludzką twarz
i ciała barwę, smak i zapach...
Czyż będziem winni, kiedy szkielet wasz
zachrzęści w naszych ciężkich łapach ?

Przywykliśmy, chwytając grzywy włos,
ogierom rączym w biegu sprostać,
przetrącać koniom pacierzowy stos
i niewolnice biczem chłostać...

Więc chodźcie do nas! Od wojennych burz
w pokoju idźcie świętą ciszę!
Dopóki jeszcze czas, do pochwy nóż!
Będziemy braćmi, towarzysze!

A jeśli nie, — wypadków inny bieg,
nas również stać na wiarołomstwo.
Przekleństwem będzie was przez długi wiek
wciąż ścigać chore, złe potomstwo.

Szeroko w dal przez puszcze i przez step
przed Europą urodziwą
rozstąpim się i zobaczycie wnet
Azjatów paszczę chciwą!

Więc śpieszcie wszyscy na uralski front,
już wolny plac, gdzie wnet zatańczą
stalowych maszyn huk i dymu swąd
z mongolskich dzikich hord szarańczą.

Lecz nie będziemy już wam tarczą, nie!
Do boju. nie przystąpim sami.
Popatrzym, jak śmiertelna walka wre,
wąskimi swymi źrenicami.

Nie ruszym z miejsca, kiedy Hunnów dzicz
stolice spali, krzyż znieważy
i gdy plądrując będzie głośno wyć,
i mięso białych braci smażyć.

Ostatni raz — o, stary świecie, już
na bratnią ucztę pracy, zgody,
ostatni raz na ucztę bratnich dusz
brzmi alarm barbarzyńskiej ody.

1918
 

Jewgienij Jewtuszenko
Spadkobiercy Stalina

Marmur oniemiał.
Milczał. I milczało szkło
Milczeli wartownicy wyprężeni jak w ziemię wrośli.
A z trumny oddech parował leciutką mgłą
kiedy z drzwi mauzoleum wynoszono go świtem mroźnym.
Potrącając bagnety wart, wolno w ciszy płynęła trumna,
trumna groźnie milczała, śnieg tylko chrzęścił...
Zaciskając balsamem nasycone pięści,
patrzył przez szparę człowiek, który udawał, że umarł.
Chciał zapamiętać wszystkich którzy go wynoszą:
gołowąsych rekrutów z Riazania, spod Mińska
ażeby kiedyś, kiedy już siły odzyska
i wygramoli się z trumny,
dobrać się do nich niebożąt.
Stalin coś knuje.
Zdrzemnął się tylko na chwilę.
A więc proszę mój rząd, choć już lat tyle przeszło
Zechciejcie podwoić, potroić straż przy tej mogile
by Stalin zmartwychwstać nie zdołał.
A wraz ze Stalinem przeszłość.
Nie ta okryta chwałą, wspaniała najdroższa
Nie Turksib, Magnitogorsk, sztandar nad Berlinem.
Ja pogardę dla ludu i donosów koszmar
i łagry dla niewinnych – tę przeszłość wspominam.
Uczciwie oraliśmy pola i stal wytapiali,
uczciwie zasłużył się żołnierz w rosyjskim szynelu.
On myślał, że dobre – cokolwiek prowadzi do Celu.
Że Cel uświęca środki.
I bał się nas Stalin,
umiał patrzeć daleko,
prawa walki zna.
Wie – jego spadkobiercy na ziemi zostali.
Wydało mi się nagle,
że w tej trumnie telefon ma
i przez telefon – Hodżę instruuje Stalin.
Dokąd to jeszcze biegnie od tej trumny przewód?
Nie poddał się!
Śmierć swoją chciałby anulować.
Myśmy wyprowadzili go z mauzoleum
ale z dusz jego uczniów...
spróbuj-no, wyprowadź!
Jedni w stanie spoczynku przycinają róże,
marzą, że jeszcze kiedyś powrócą do władzy.
Inni w dzień mu nie szczędzą spóźnionych pogróżek z trybun –
a nocą tęsknią za nim...
są i tacy!
Spadkobierców Stalina straszą dziś zawały,
to oni kiedyś byli najważniejsi.
Cóż, nie podoba im się, że łagry opustoszały
a przepełnione są sale gdzie poeci czytają wiersze.
Partio, tyś zaszczepiła niepokój poecie
i niech nikt niepokoju mego nie uśmierza.
Póki są spadkobiercy Stalina na świecie
to jakby Stalin jeszcze w mauzoleum leżał.


Moim marzeniem jest spotkanie z panem Andrzejem Wiśniewskim. Wiem, że mieszka w Warszawie. Próbowałem skontaktować się z nim, lecz jego żona stanowczo odmówiła spotkania, podobno ze względu na stan zdrowia aktora. Będę jednak jeszcze próbował, a może… Wtedy moje wspomnienie ubogaciło by się o spojrzenie na żołnierski Teatr Poezji z innej perspektywy.

przypomniał sobie i zapisał w maju 2025 roku Krzysztof Bachorzewski
 
Copyright 2015. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego