google0d32ab1f75dbe813.html

Jak zabić pionka – opowiadanie Marka Końki - reportaże i wspomnienia

Przejdź do treści

Menu główne:

Reportaże, artykuły
Marka Końkę poznałem we wrześniu 1959 roku, gdy zasiadłem w ławie szkolnej pierwszej klasy Państwowego Liceum Muzycznego  w Warszawie. Nie dane nam było poznać się bliżej, a po roku nauki Marek odszedł do innej szkoły. Minęło wiele lat...
Dwa lata temu odwiedził mnie wówczas żyjący jeszcze  kolega linotypista z czasów mojej pracy w Domu Słowa Polskiego, a dokładniej mówiąc, w przygotowalni drukarni gazetowej. Wspominał czas, gdy przewodził oddziałowej „Solidarności” ze szczególnym uwzględnieniem momentu z połowy roku 1981, gdy zainicjował strajk i zatrzymanie produkcji, a następnie wstrzymania kolportażu organu KC PZPR –  „Trybuny Ludu”. Wojtek Czajkowski, bo tak nazywał się mój kolega, opowiedział ze szczegółami o zatrzymaniu w tunelu podziemnym pod ulicą Prostą (pomiędzy Domem Słowa Polskiego a budynkami RSW Prasa-Książka-Ruch) większości nakładu tej poczytnej dla towarzyszy partyjnych lektury obowiązkowej. Między innymi wspomniał o osobie, która z drugiej strony owego tunelu przewodziła wstrzymaniem dalszego kolportażu. Ową osobą był nie kto inny, tylko Marek Końka.
Dzięki Wojtkowi Czajkowskiemu i współczesnym komunikatorom przedstawiłem się Markowi i spytałem o to, czy kiedykolwiek uczył się gry na skrzypcach. Odpowiedź Marka była pozytywna, choć pełna zaskoczenia. Od tamtej chwili zaczęliśmy dość często się kontaktować nie tylko pisemnie, lecz również prowadząc dość długie rozmowy.
11 kwietnia br. otrzymałem od Marka list, w którym jako załącznik przedstawił napisane przez siebie opowiadanie, będące osobistym wspomnieniem z czasu swojej działalności w NSZZ „Solidarność”, stanu wojennego i internowania, a także borykania się ze Służbą Bezpieczeństwa. Po przeczytaniu opowiadania pod intrygującym tytułem „Jak zabić pionka” postanowiłem, po uzyskaniu zgody Autora, zamieścić ów tekst w mojej witrynie internetowej. Tekst opowiadania-wspomnienia powinien stać się przyczynkiem do poznania sposobów nękania działaczy opozycyjnych przez aparat opresji w latach osiemdziesiątych XX wieku.
JAK ZABIĆ PIONKA

Marek Końka


WSTĘP

Nigdy nie miałem ambicji bycia kimś, wyróżniać się pośród innych, czy też bycia na świeczniku. Cokolwiek robiłem, starałem się robić najlepiej jak potrafiłem, nie robiąc zbytniej reklamy wokół własnej osoby.  Dotyczyło to w równym stopniu mojej działalności opozycyjnej oraz w szeregach NSZZ Solidarność. Tymczasem po wprowadzeniu stanu wojennego zostałem uznany przez Służbę Bezpieczeństwa za osobę, którą należy odizolować wraz z najgroźniejszymi przeciwnikami komunistycznych władz, które dokonały rozdziału figur od pionków na opracowanej przez nich szachownicy.
Wśród tej elity liczącej ok. 5000 osób dokonali kolejnego podziału, na tych, których uda się bez większych problemów kontrolować z uwagi na ich popularność zarówno w Polsce jak i za granicą oraz na resztę pionków, których opanowanie, z uwagi na ich liczbę i rozproszenie było zadaniem przekraczającym możliwości komunistycznych władz. Tych pionków należało się, według nich, pozbyć wszelkimi, możliwymi sposobami. Jednym z tych sposobów było złożenie „pionkom” propozycji nie do odrzucenia.



11/8/2006

(1) PROPOZYCJA NIE DO ODRZUCENIA

Codzienne przesłuchania przez UB stały się na Białołęce rutyną. Początkowy strach, kiedy się szło pod karabinami maszynowymi znikał, i kiedy narastała świadomość, że władze nie mają koncepcji jak się nas pozbyć powoli zamieniał się w taktykę, jak zdobyć kilka papierosów. Ci co mieli podpisać deklarację lojalności – podpisali, w większości byli to kryminaliści zatrzymani przy okazji wieców ulicznych, choć zdarzały się przypadki podpisywania „lojalki” również przez działaczy „Solidarności” w tym wysokiego szczebla, jak np. Janek Kułaj – przewodniczący „Rolników Indywidualnych”. Dwadzieścia lat później okazało się, że współpracujących było więcej, ale to już inna sprawa. Ponieważ sytuacja wydawała się patowa, generał Kiszczak wydał oświadczenie radiowe, że ci, którzy chcą, mogą opuścić kraj bez przeszkód. Nie było jednak mowy o konsekwencjach takiej decyzji. Jednocześnie całkowicie odmienny stał się styl przesłuchiwania przez SB. Gabinet do przesłuchań utworzono w celi. Wstawiono biurko z dwoma krzesłami i dość często, przynajmniej mnie, wzywano na rozmowy. O „lojalce” już zapomniano, a na główny plan wysunął się temat wyjazdu i ewentualnego „nieszczęścia” jakie przypadkowo może się przydarzyć.
Na Białołęce miałem parokrotnie możliwość obserwowania przesłuchujących mnie funkcjonariuszy, ale ten był wyjątkowym typem. Przede wszystkim był stały, to znaczy zawsze ten sam. Jak dziś pamiętam jego pół-łysą głowę ze starannie zaczesanymi na bokach szpakowatymi resztkami włosów, tłustą twarz z małymi, świecącymi oczkami, świeżą wyprasowaną koszulę i doskonale skrojony garnitur, spod którego rękawów wystawały eleganckie spinki od mankietów. Inaczej nie można go określić jak „facet od cichego zabijania”. Kiedy wchodziłem zawsze siedział i witał mnie z wyciągniętą ręką mówiąc: „No jak Panie Marku, przemyślał Pan moją propozycję?” Ciągle się wahałem, tym bardziej, że kilka lat wcześniej jako konduktor „WARS” zwiedziłem Europę wzdłuż i wszerz. Nigdy nie przychodziło mi do głowy, żeby opuścić Polskę. Miałem bardzo dobre towarzystwo, dobrze płatną pracę, samochód, mieszkanie, właściwie Zachód nie oferował mi lepszego życia niż to, jakie wiodłem w Warszawie. Eskalacja przesłuchań jednak zaplanowanie wzrastała.
Następne spotkania z tym typem spowodowały, że zacząłem częściej myśleć o bezpieczeństwie bliskich i własnym. Próbowałem gmatwać sytuację problemami ze sprzedażą willi, której nigdy nie miałem, że moja żona się nie zgadza itp., ale z czasem dochodziła do mnie świadomość, że jestem coraz bliżej podjęcia decyzji. Próbowałem dyskutować z kolegami z cel. Część popierała wyjazd część była przeciwna. Ci co popierali – wyjechali. Ci co nie popierali, jak Michnik, za parę lat całowali się z Kwaśniewskim, a przy „okrągłym stole” chlali z oprawcą Kiszczakiem. Inni, jak mój guru Frasyniuk, czy Lityński, czy Celiński, czy..., czy..., czy... skumali się z postkomuną. Inni będą rozgrywali swoje karty razem z bandytami, defraudantami i innymi wytworami wczesnej demokracji.
W tym czasie napisałem wiersz do nieżyjącej Mamy, że „to trzeba zacząć wszystko od początku”. Wracając do mojego ubeka, postanowiłem po przemyśleniu porozmawiać z moją żoną. Na widzeniu zapytałem Ją, co by zrobiła gdybyśmy musieli wyjechać?
— Będę tam gdzie Ty będziesz – odpowiedziała. Mój Ojciec ze łzami w oczach nie oponował. Na następnym spotkaniu wypełniłem z ubekiem wniosek paszportowy. Kiedy zwalniano mnie z więzienia byłem przekonany, że zadziałały wreszcie polski i międzynarodowy Czerwony Krzyż. Ale byłem naiwny.
Na wolności czekał na mnie paszport w jedną stronę z datą wystawienia wcześniejszą niż data zwolnienia mnie z internowania.



11/9/2006

(2) JAK PRZEKROCZYŁEM  ODRĘ I NYSĘ ŁUŻYCKĄ

W parę dni po opuszczeniu więzienia odebrałem list polecony z Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej, gdzie odebrałem paszport na wszystkie kraje świata z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy. Jednocześnie zostałem zobowiązany do jak najszybszego opuszczenia kraju. Tak więc rozpocząłem zamykanie pierwszego etapu mojego życia. Najważniejsza była operacja guzka o charakterze czerniaka złośliwego, którego nabawiłem się w więzieniu. Myszy i brud były codziennymi dolegliwościami, więc łatwo było o różne schorzenia.
W tym miejscu chciałbym podziękować lekarzom. W czasie internowania – komisji lekarskich, a po zwolnieniu w czasie pobytu w Instytucie Onkologii – tajnych jeszcze sesji psychologicznych. Wszędzie spotykałem się z wielkim zrozumieniem oraz z fachowym i szybkim podejściem do sprawy. Operacja przebiegła pomyślnie i bardzo wesoło. Poproszono mnie bym zacisnął dłoń na uchwycie i trzymał się w czasie operacji. Poprosiłem, by doktór poinformował mnie, kiedy mnie utnie rękę, bo się niepotrzebnie będę trzymał. Cały zespół zaczął się śmiać i w tej atmosferze dotrwaliśmy do końca. Dziś, kiedy spojrzę na bliznę na przedramieniu, przypominają mi się piękne, ogromne, piwne oczy patrzące znad maski. Tyle mi zostało po czerniaku złośliwym.
Instytut kojarzył mi się także z innym faktem. Otóż kilka tygodni wcześniej byłem tu doprowadzony na badania kontrolne w czasie których miałem tylnym wyjściem wyjść i zwyczajnie zniknąć. Niestety, konwojujący mnie klawisz zabrał papiery na inne nazwisko i nawet nie zdążył mnie rozkuć. Tak to czasami pięć minut może zadecydować o całym przyszłym życiu.  Po kilku dniach opuściłem szpital i rozpocząłem wędrówkę po ambasadach.
Sytuacja była skomplikowana, bo nie wiedziałem, gdzie chcę wyjechać. Postanowiłem złożyć prośbę o azyl polityczny w kilku ambasadach, a wyjechać tam, gdzie pierwsi mnie będą chcieć. W tym czasie wnioski o wyjazd składało tysiące ludzi więc w kilometrowych kolejkach stałem w nadziei, że przyjmie mnie Kanada, może USA, może RPA, Szwecja, Francja lub jakikolwiek inny kraj, gdzie można by zacząć żyć od początku. Nie wiem dlaczego, ale nie wchodziły w grę Niemcy. No może dlatego, że moja babcia i dziadek ze strony Mamy zostali rozstrzelani, a Ojciec i Mama żony uciekali z transportów do obozów koncentracyjnych. Niestety nie umiałem tego zapomnieć.
Pierwsza odpowiedziała Kanada, ale wszystko trwało bardzo długo, ponieważ dokumenty były przesyłane przez Wielką Brytanię. Rozpocząłem nawet całą procedurę, a żona, która była w początkowej ciąży przeprowadzała odpowiednie badania, ale w tym samym czasie otrzymaliśmy pismo z ambasady USA: „Informujemy Pana, że otrzymał Pan azyl polityczny w USA i w związku tym prosimy o przybycie ...............”
Sprawy nabrały tempa. Pierwszy poszedł samochód, potem pianino, na którym zawsze było 10 paczek extra mocnych na wypadek gdyby mnie zamknęli, następnie kilka drobiazgów. Zapakowaliśmy się w dwie walizki, zbiliśmy z desek klatkę dla psa (piękny bokser-suczka), który był prezentem dla mojej żony na pierwszą rocznicę ślubu. Wydawało się, że nie za dużo się w komunizmie dorobiliśmy po 15 latach pracy, ale wiara w przyszłość oraz wzajemne liczenie na siebie pozwalały optymistycznie czekać na nowe wyzwania. Ostatniego wieczoru odwiedził mnie były mój dyrektor Oddziału RSW Prasa. Przez cały czas mojej działalności w NSZZ „Solidarność” czułem, że mogę na niego liczyć. Niewielu dyrektorów szło z wiatrem tamtego czasu. Dziękuję.
Na lotnisku żegnali nas najbliżsi przyjaciele, rodzina. Łzom nie było końca.
Jeszcze tylko lotniskowy komunikat i stanęliśmy do odprawy celnej. Zabrano nam wszystkie pieniądze, pozostawiając po 10 dolarów na osobę, zarekwirowano jedzenie przeznaczone na początkowe dni, opieprzono, że robimy kłopot i przegnano do strefy bezcłowej. Od tej pory każdy cent był ważny. Polizałem więc szyby Baltony i przyrzekłem psu, że już wkrótce będzie we własnym fotelu z cygarem w pysku oglądał komunizm w kolorze. Po kilkunastu minutach Ił-18 piął się w górę gdzieś do Frankfurtu. I tak  oto przekroczyłem Odrę i Nysę Łużycką. Wypity z tej okazji szampan spowodował, że nasz majątek zmalał do 10 dolarów. W przyszłości miałem te pieniądze pomnożyć, ale nie przejmowałem się. W brzuchu Hanki leciała nasza córka KASIA.



11/11/2006

(3)  W ŁAPACH ZGNIŁEGO ZACHODU

Coraz dalej zostawał kraj fryzjerów i cieci, coraz bliżej byłem kraju stylistów i ochroniarzy. Lecieliśmy w nieznane, nie było przemyśleń. Przede mną jeszcze kupa życia, w którym tyle miało się zdarzyć. W tej podroży najważniejsza była koperta. Duża, żółta, zalakowana koperta, którą dostałem w Warszawie w ambasadzie, a w której było coś, co było tajemnicą. Nie wolno mi było otworzyć lub zgubić.
Po przylocie miałem ją oddać urzędnikowi imigracyjnemu. Ostatnie minuty spędzałem na przygotowaniu się do przywitania mnie na lotnisku. Polska była na medialnych falach, internowani na ustach całego świata. W myślach widziałem witające mnie tłumy, może wywiady, krótkie przemówienia, kwiaty, no jak za tow. Gierka. Samolot wylądował, wykołował, przeszedłem odprawę celną i... GÓWNO.
Razem z żoną staliśmy się najbardziej samotnymi ludźmi świata. Siedzieliśmy w poczekalni lotniska – ona z rozpiętymi od spuchniętych nóg kozakami, a ja rozglądający się za witającą mnie delegacją. Pomiędzy nami pies i dwie walizki, a w kieszeni 10 dolarów, których nie wolno było wydać, bo inaczej by zabrakło.
— Żeby nie wiem co się stało, nie wolno ci się ruszyć z tego miejsca, bo inaczej się nigdy nie zobaczymy – powiedziałem do żony i przekroczyłem potężne, szklane drzwi udając się gdzieś do kas biletowych. Od tej pory rozpoczęła się historia, która stała się przyczyną, że opowiadania te nigdy nie powinny powstać. Przyjaciele, którzy ją znają od dawna namawiali mnie do napisania książki, ale rzeczy toczyły się tak nieprzewidywalnie, że po pierwsze z trudnością było w to uwierzyć, po drugie sam nie ogarniałem sytuacji. Najbliższe trzy miesiące były niewątpliwie najbardziej szokujące, a może i najniebezpieczniejsze w moim życiu.
Gdy udało mi się dotrzeć do kasy biletowej w języku niemiecko-polsko-angielskim wyjaśniłem kasjerce, że prawdopodobnie jestem przez kogoś poszukiwany, że wylądowałem z Polski, ktoś miał mnie przywitać, ale się minęliśmy, że  nie wiem gdzie się udać. Do tego podpierałem się moją funkcją w NSZZ Solidarność. Szybko zrozumiałem, że Solidarność była wczoraj a dziś to ja nie mam gdzie spać i co jeść. Po kilku komunikatach z zachodniego radiowęzła, które nie dały rezultatu moja pewność zaczęła gwałtownie spadać. Wszystko trwało już koło godziny, a ja czułem, że jestem w jakiejś matni.
—Czy pan nie potrzebuje pomocy? Usłyszałem glos zabarwiony wyraźnym akcentem niemieckim. Odwróciłem się i zobaczyłem niskiego, szczupłego mężczyznę w płaszczu z kapeluszem na głowie. Miał około sześćdziesiątki. Wyglądał jakby znalazł się przypadkowo, bez żadnego bagażu. Opowiedziałem mu w sprinterskim tempie co się zdarzyło, że żona jest gdzieś też, ale gdzie to sam nie wiem, że nie wiem jak do niej wrócić, po czym kompletnie poddałem się jego sugestiom. Traktowałem nieznajomego jak jakiegoś dobrego ducha, który spadł mi prosto z nieba.
Najpierw odnaleźliśmy moją żonę. Śmiało mogłaby płakać, ale ona nigdy nie płakała w trudnych sytuacjach. Wiedziała, że jesteśmy we dwoje, więc nic nie może się stać. Później poszliśmy do kapelana lotniska, który, kiedy się dowiedział o naszych przygodach, podreperował nasz budżet 20 markami, a później przy stoliku kawiarnianym opowiedziałem „mojemu” Niemcowi bardziej dokładnie, co się nam stało. Po krótkim namyśle poinformował nas, że jest bardzo zajęty, że wróci, ale nie wie kiedy, a my musimy tu czekać na niego i o nic się nie martwić. Co się też stało.
Ponieważ nasz barek z kawą był na peronie kolejki, czas biegł nam szybko i po około dwóch godzinach wypatrzyłem mojego opiekuna wśród ludzi wysiadających z kolejki. W obu rękach dosłownie taszczył plastikowe torby. Usiadł na chwilę, po czym jakby z gotowym planem rozpoczął działania. Zapytał barmankę, czy może skorzystać z telefonu i jak się domyśliłem, pytał o różne hotele. Kiedy skończył stwierdził, że wszystko załatwione, zamówił taksówkę w której Saba (nasz pies) zgodnie z przepisami siedziała w szelkach na przednim siedzeniu, a my we trójkę na tylnym.
W hotelu obsługa zapytała, co pies lubi jeść, po czym zabrała suczkę na pedikiur i kąpiel. Ponieważ dla wszystkich było jasne, że jesteśmy w hotelu dla psów, tylko nie dla mnie i mojej Hanki, staraliśmy się utrzymać powagę i nie kompromitować się w tak gościnnym miejscu. W czasie gdy Saba zażywała relaksu, Richard (tak miał na imię mój przypadkowy znajomy) zajął się przedstawianiem planu na najbliższe dni.
Była październikowa sobota. Ambasada amerykańska nie pracowała, więc należało przeczekać do poniedziałku. Przy posiłku, który wyjął z siatek, dowiadywałem się planu na poniedziałek. Richard zaopatrzył mnie w mapę Frankfurtu, wyjaśnił gdzie jeżdżą i jakie tramwaje, gdzie jest ambasada amerykańska. Marek – mówił jakby rozkazując – w poniedziałek masz być w ambasadzie nie później jak o 8 rano. A punktualnie o 8.05 ja tam będę dzwonił. Wtedy ty musisz tam być. Na pewno ciebie ktoś wezwie. Wręczył nam osobiste prezenty, dal nam 100 marek po czym oświadczył, że śpieszy się do Monachium gdzie mieszka, że hotel jest opłacony do wtorku i żeby być dobrej myśli. Po czym wyszedł. Jedyny wniosek jaki mnie i Hani się nasuwał to to, że mieliśmy nie z tej ziemi szczęście i tyle. Że są jeszcze ludzie na tym świecie.
Nie przypuszczałem, że los zetknie mnie z tym człowiekiem i to nie jeden raz.
W niedzielę dzień był słoneczny, wiec postanowiłem piechotą dojść do ambasady. Nie było daleko, więc w powrotnej drodze zmierzyłem czas. Resztę dnia spędziłem na spacerze po Frankfurcie, a w poniedziałek  byłem gotowy do działania. Punktualnie o ósmej usiadłem skromnie na krześle i czekałem na rozwój wypadków. Dokładnie 8.05 na korytarzach zaobserwowałem urzędniczkę która biegając wołała:
— Czy jest Pan Konka? Gdzie jest Pan Konka?
— To ja – powiedziałem.
— Bardzo Pana przepraszamy, ale bez naszej winy zaistniała pomyłka. Postaramy się wszystko naprawić, zaraz podstawimy panu samochód. Wiemy, że jest pan z żoną i z psem. Proszę usiąść spokojnie i się nie denerwować, wszystko będzie dobrze – zapewniła.
Obserwowałem ten ruch i nie wierzyłem własnym oczom. Ostatniego takiego bałaganu narobiłem w czasie negocjacji z RSW Prasa, jeszcze w Polsce, ale żeby w ambasadzie amerykańskiej? Poczułem znów, że jestem KIMŚ, ale to nie byłem ja. Tym KIMŚ musiał być ON –  mój tajemniczy nieznajomy Richard Kluge.



11/13/2006

(4) VITAGENA BAD SODEN POD FRANKFURTEM

Z hotelu odebraliśmy Sabę, załadowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy w kierunku Bad Soden, miasteczka około 60 km od Frankfurtu. Czas biegł bardzo szybko.
Jechaliśmy przepiękną autostrada, od czasu do czasu wyprzedzały nas pędzące mercedesy. Po godzinie zjeżdżaliśmy do miasteczka, celu naszej podroży. Przywitał nas właściciel czterech hoteli, z których jeden miał stać się na krótko naszym nowym domem.
— Witamy bardzo serdecznie – powiedział bardzo elegancki pan.
— Czy pies będzie siusiał na froncie, czy na tyle budynku? – zapytał zaraz potem. Głupią minę miałem pewnie już od czasu lądowania, więc trudno było się kontrolować. Dlatego pewnie tłumaczka szybko wyjaśniła, że pytają mnie, jak pies jest przyzwyczajony się załatwiać, bo na tyle jest trawa, a na przodzie ulica. Powiedzieliśmy, że na trawie i otrzymaliśmy pokój z wyjściem na tył budynku. Po rozpakowaniu się, pokazano nam hotel, czyli basen z którego mogliśmy korzystać do woli, stołówkę oraz inne pomieszczenia jak toalety, kabiny telefoniczne itp. Główne punkty programu miały być omówione następnego dnia przy śniadaniu, a na razie dano nam czas na zapoznanie się z okolicą.
Bad Soden było ślicznym miasteczkiem położonym pomiędzy zalesionymi wzniesieniami. W jednej z dolin położone było centrum miasta. Z Vitageny (tak nazywał się zespól hoteli) do miasta szło się szerokim chodnikiem, mijało się zespól basenów z gorącą wodą i zaraz potem szło się do centrum. Kilka sklepów, trzypiętrowe domy mieszkalne, straż pożarna, dworzec kolejowy, ot jak wszędzie w małych miastach. Od razu rzucało się w oczy jedno: przeraźliwa czystość. Miałem okazję zaobserwować poranne mycie domów. Cysterna z wodą jechała bardzo powoli, a człowiek operował wężem z wodą i obmywał domy z kurzu. Ludzie oddawali do sklepów plastikowe pojemniki po jajkach, właściciele psów sprzątali psie kupy w foliowe torebki, było dziwnie i śmiesznie. Dziwnie i śmiesznie do czasu, kiedy rzuciłem niedopałek papierosa na chodnik. Przechodzący Niemiec tak ostro mnie zmierzył wzrokiem, że do tej pory pamiętam jego oburzenie. Chcąc nie chcąc przydała się ta lekcja, bo od tej pory braliśmy czynny udział w utrzymywania miasta w należytej czystości, zresztą nie tylko tego.
Pobyt w Vitagenie był jednym wielkim odpoczynkiem. Posiłki były podawane na stołówce, przy śniadaniach odczytywano aktualne komunikaty, niektóre bardzo oczekiwane np.: kto w następnym tygodniu gdzie wylatuje. Wszystko było opłacane przez USA. Mieliśmy całkowitą opiekę lekarska i dentystyczną a raz w tygodniu otrzymywaliśmy tzw. kieszonkowe, które powinniśmy wydać na przyjemności czy np. na papierosy, a za które można było kupić przynajmniej na dwa tygodnie jedzenia dla rodziny w Polsce. Zgłupiałem do tego stopnia, że wysyłałem zdjęcia zastawionego stołu z kupionymi wędlinami, żeby w Polsce się nie martwili, że nam tu źle. Prawdę mówiąc chyba nigdy, nawet w najwspanialszych czasach PRL-u nie widziałem tak zaopatrzonego sklepu, jak w tym małym miasteczku, nie mówiąc o kolejkach do lady, które tu nie przekraczały pięciu osób.
W takich to warunkach dochodziliśmy do siebie znajdując potrzebny nam spokój. Zawiązywały się nowe znajomości, czasem przyjaźnie, brutalnie przerywane przez odloty do Stanów Zjednoczonych.
Nie dane mnie było korzystać z tego spokoju zbyt długo. Pewnego wieczoru personel zawiadomił mnie, że jest do mnie telefon.
— Hallo?....
— Dobry wieczór Marek, to ja, Richard. Chciałem się dowiedzieć, czy na pewno znalazłeś się w prawidłowym miejscu, bo niedaleko jest też obóz dla uchodźców.
— Wszystko jest w porządku – odpowiedziałem. — Jestem na pewno w Vitagenie.
— A mógłbyś mi podać swój nr kołnierzyka, a wymiary Hanki, a jaki nosi ona numer butów, a jaki ty? – dopytywał.
Chciałem przerwać tę rozmowę, bo zaczynałem być skrępowany. Dochodziło do mnie że zaczynam być zależny albo bezwolny w czasie, kiedy mam z tym facetem kontakt. Po rozmowie wszystko opowiedziałem Hance. Nasze rozważania na temat Richarda szły w jednym kierunku. Byliśmy pewni że chce on uzależnić nas od siebie. Skąd miał telefon do Vitageny, poza tym dzwonił w dobre miejsce a pytał się mnie, czy na pewno tam jestem. Znaków zapytania było tak dużo, że powoli znów przestawiłem się na stary styl typu, każdy chce mi zaszkodzić, donieść do UB i że może ten ktoś być nawet dobrym kolegą. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce Richarda zobaczymy. Stało się to następnego dnia. Obdarował nas kożuchami, koszulami, butami, a my wiedząc już kiedy wylatujemy do Bostonu, modliliśmy się, żeby ten koszmar się skończył. A on trwał.
Richard zaprosił nas na kolację do swojego pokoju w hotelu, który stał za naszym. Obiecaliśmy, że przyjdziemy.
— Wiesz co Haniu, na tę kolację pójdę sam i odmówię, a jeśli nie wrócę za piętnaście minut, zawiadom właściciela, gdzie poszedłem – powiedziałem żonie.
Idąc wieczorem pod górkę do jego hotelu zastanawiałem się co mi się może przydarzyć. Zapukałem, otworzył Richard. Nie zapraszał mnie samego do środka. Powiedziałem, że Hanka źle się czuje, wiec przyszedłem sam.
— To przełożymy to – powiedział – na inny czas.
Zszedłem do nas i w pokoju zaczęliśmy się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Pomógł nam już we Frankfurcie. Dlaczego kontynuował to i to tak szczodrze? Dlaczego nie wszystko było prawdą co mówił? Czy tak wyglądają głupowaci filantropi? Najbardziej pasowało mi, że on mnie ustawia i to wraz z żoną do sytuacji, którą próbuje aranżować. Że żadne z nas osobno nie jest dla niego ważne, natomiast oboje w tym samym czasie tworzymy dla niego jakieś zadanie, a może cel? Dochodziłem do najdalej idących wniosków, wniosków z którymi nie chciałem się dzielić z Hanką ze względu na jej ciążę. Ale sam przestawiłem się całkowicie. Zacząłem być bardzo ostrożny. Starałem się umiejętnie unikać go. Po dwóch dniach postanowił wyjechać. Na jego usilną prośbę odprowadziłem go na dworzec kolejowy. Na peronie poprosił mnie bym mu kupił papierosy, choć nigdy nie palił. Boże, co ja czułem idąc tyłem do niego, a później co czułem idąc przodem. Wjeżdżający pociąg przyśpieszył nasze pożegnanie. Wręczył mi przygotowane 600 dolarów.
— Ja ci tego przecież nigdy nie oddam – zauważyłem.
— To nic – odparł. — Pomóż komuś tak jak ja tobie pomogłem.
Ale ja nie czułem, że ta pomoc idzie z serca, dlatego kiedy wsiadł, choć wiedziałem, że te pieniądze się przydadzą to bardzo się cieszyłem, że znika z mojego życia. Za dwa dni mieliśmy samolot do Nowego Yorku. „Żegnaj nieznajomy człowieku. Już nigdy się nie zobaczymy” — TYLKO TAK SOBIE MYŚLAŁEM.



11/15/2006

(5) ZA KARE DO USA

Ostatnie dwa dni spędziliśmy na przygotowaniach do odlotu do USA. Żona musiała przejść ostatnie badania lekarskie. Wszystko w porządku – lekarz zgodził się na przelot Hanki w ciąży. Jeszcze tylko nowa klatka dla psa kupiona w TWA za podarowane nam 600 dolarów i właściwie byliśmy gotowi.
Ostatnia noc była niespokojna. Myślałem, co będzie tam daleko, jak sobie poradzimy i czy w ogóle damy radę. 10 listopada 1982 roku rejsowy samolot TWA – amerykańskich linii lotniczych wystartował z lotniska we Frankfurcie do Nowego Jorku. Na pokładzie między innymi było kilka rodzin niepokornych, znów z supertajnymi, zalakowanymi kopertami. To były ostatnie godziny wspólnie spędzone razem. Z Nowego Jorku każdy leciał już w swoje wyznaczone strony: Kalifornia, Teksas, Massachussetts, Floryda. Później czasami kilka lat trwało odszukanie kogoś z przyjaciół.
Samolot zataczał łuk nad Statuą Wolności podchodząc do lądowania. Kraj imigrantów, stolica świata. Ile ludzi dałoby wszystko, by móc tu żyć i pracować. Ja przybywałem za karę.
Czyste, listopadowe niebo pozwoliło na oglądanie milionów światełek z domów, biurowców, ulic, autostrad, które zaczęły się powoli ustawiać w rząd wyznaczając jakby kierunek dla lądowania. Pas startowy przyjął nas bardzo łagodnie. Jednym stemplem ustalano kim ja tu jestem, zabrano kopertę i za kilkadziesiąt minut lecieliśmy do Bostonu. Przywitanie w Bostonie pozwoliło nam na odzyskanie pewności siebie. Przede wszystkim zjawili się przedstawiciele organizacji polonijnych działających na rzecz opozycji w kraju, ludzie wspomagający walkę o niepodległość. Nade wszystko uspokoił mnie fakt, że wśród witających mnie był współtowarzysz więziennej niewoli – Zbyszek Padzik. Przyleciał wcześniej do Bostonu i to on był sprawcą, że i ja się tutaj znalazłem.
Zbyszek zaproponował, bym przez kilka dni zamieszkał u niego, bo moje mieszkanie było jeszcze malowane i wymagało drobnych dodatków jak założenie numeru telefonu, czy napełnienie baniaka z olejem do ogrzewania. Zgodziłem się chętnie. Wsiedliśmy do potężnego krążownika i ruszyliśmy.
Zbyszek, pomimo, że był w Stanach dopiero miesiąc, sprawiał wrażenie bardzo pewnego, nawet jakby trochę zamerykanizowanego już człowieka. Umiejętnie, jak wszyscy, rzucał niedopałki po papierosach, puszki po napojach i papiery – wszędzie gdzie stał. Na drugi dzień, kiedy wyszliśmy się przejść, z przerażeniem stwierdziłem, że znalazłem się na największym śmietniku świata. Jeszcze nie wiedziałem, że są różne dzielnice i w zależności gdzie się mieszka, takich się ma sąsiadów. Wkrótce przekonałem się na własnym mieszkaniu, do którego wprowadziłem się gdzieś po tygodniu. Wprawdzie było w tej samej dzielnicy, ale okolica zupełnie inna. Żartowaliśmy, że w mojej części się nie strzela. Zbyszek miał dwie wielkie zalety. Jak najszybciej chciał pęoznać angielski, więc od rana do wieczora chodził ze słuchawkami na uszach, ogromnie kochał własne dzieci, więc kiedy mógł, poświęcał im cały wolny swój czas. Za dużo go jednak nie miał, bo po pracy zwalał się na wersalkę jak nieżywy i z nogami w górze czekał na następny dzień. Pracował w zakładach mięsnych, jak większość wtedy przyjezdnych Polaków. To, czego inni nie wytrzymywali, dla innych było codziennością, wystarczyło tylko pół litra dziennie i można było pracować. Dzięki znajomości języka szybko zmienił pracę na kierowcę tracka. Później jeździł taksówką, kupił dom i się wyprowadził. Dziś nie mam z nim kontaktu, ale pierwsze miesiące, w których mi pomagał, były bardzo pomocne w podejmowaniu ważnych decyzji życiowych.
Na parę dni przed wprowadzeniem do mojego mieszkania miałem już zainstalowany telefon. Akurat byłem w środku, kiedy zadzwonił.
— Halo? Czy pan Marek?
— Tak – odpowiedziałem.
— Czy zgodziłby się pan na udzielenie wywiadu dla radia Wolna Europa? Zbliżają się Święta więc interesuje nas, jak pan spędził Boże Narodzenie w więzieniu – wyjaśnił głos ze słuchawki.
Wolałem odpowiadać na pytania, które znam, więc bez przeszkód je otrzymałem i umówiliśmy się na inny dzień na konkretną godzinę. Po jakimś czasie otrzymałem czek na 50 dolarów. Tak to za imperialistycz­ne pieniądze zdradziłem tajemnicę państwową, że Święta spędziłem z myszami. Po paru dniach wprowadziliśmy się z Hanką do naszego pierwszego w USA mieszkania. Ubezpieczenie zdrowotne mieliśmy od Stanu Massachusetts. Pieniądze co dwa tygodnie dostawaliśmy z fundacji opiekującej się imigrantami, opłacono nam szkołę jeżyka an­gielskiego, zatankowano olej na zimę. Zwieziono nam nadwyżki mebli z prywatnych domów, resztę znaleźliśmy na śmietnikach, które raz w tygodniu były wystawiane przez właścicieli posesji. Ileż tam rze­czy się trafiało. Telewizory, materace, fotele często nieodarte z folii. Po prostu po kupieniu nie pasowały do wystroju wnętrza i właściciele decydowali się ich pozbyć. Właściwie do szczęścia brakowało tylko samochodu, który nabyłem w ciekawych okolicznościach. Hanka wy­słała mnie po kapustę. Idąc do sklepu zajrzałem na mizerny placyk z paroma samochodami. Dość długo przyglądałem się niebieskiemu VW garbusowi.
— Co, chcesz może kupić?— zapytał sprzedawca.
— Nie mam tyle pieniędzy – odpowiedziałem.
— A ile masz?
— Mam tylko 50 dolarów.
— To na razie wystarczy – zgodził się sprzedawca.
I tak to, wprawdzie bez kapusty, ale za to własnym samochodem wróciłem do domu. Za całość zapłaciłem 400 dolarów w ratach miesięcznych po sto. W ten sposób mogłem już wyruszać dalej i poznawać okolicę. Okazało się, że mieszkam w bardzo interesującym otoczeniu. Bardzo blisko było jezioro, niedaleko ocean i 7 mil na północ – Boston. Pracy jeszcze nie podejmowałem ale nie wynikało to z lenistwa. Postanowiłem, zacząć pracować po urodzeniu się Kasi. Głównie chodziło o ubezpieczenie. Poza tym bardzo ważny był język i nie chciałem przerywać szkoły. Tak wiec prowadziłem towarzyski tryb życia przerywany od czasu do czasu jakimś wywiadem dla telewizji lub spotkaniem ze studentami Harvardu, którym tłumaczyłem pewnie bez skutku, jak to się dzieje, że w biednym kraju prawie każda kobieta ma kilkanaście par butów, że w sklepach nie ma dosłownie nic, a naród nie może wymrzeć. Myślę, że oni mnie nie rozumieli, a ja ich, bo tak naprawdę dopiero po siedmiu latach pobytu zacząłem pojmować Amerykę. Twierdziłem, że na razie jestem na przedmieściach Ameryki. W marcu urodziła mi się córka, która 23 lata później będzie kończyła University of Massachusetts. Przyszedł moment za rozglądaniem się za pracą.
Do tej pory imałem się różnych zajęć pracując na czarno. Grałem w hotelu na fortepianie, zmywałem garnki w restauracji, sprzątałem salon z kręglami. Bywałem tak zmęczony, że nie wyczuwałem kilku schodków na holu. Ale nie przeszkadzało mi to pocieszać żonę, że to jest właśnie to, o co chodzi. Wkrótce podjąłem stałą pracę.
Pewnego dnia zapukało do nas dwóch facetów. Wylegitymowali się jako agenci FBI, po czym poprosili o chwilę rozmowy. Chodziło o to, że poszukiwali na terenie USA pracownika SB, który na pewno był w Vitagenie jako były internowany i są pewni, że wjechał do USA. Powiedziałem co wiedziałem, po czym chętnie zostali na prywatnej kolacji. Nie przypuszczałem, że już wkrótce będę ich prosił o pomoc. Na następny dzień była niedziela. Z naszej kuchni można było widzieć drzwi wejściowe i cześć werandy. Siedziałem w pokoju obok, gdy Hanka przytłumionym głosem powiedziała: „Marek, on jest na werandzie”.
— Kto?
— No ten... Richard.
Nogi się pode mną ugięły. Jak ten facet mógł mnie znaleźć. Po co zadawał sobie ten trud? A może żadnego trudu sobie nie zadawał? Jedynym logicznym rozwiązaniem tej zagadki było to, że miał jakiś cel i że za wszystkie koszta nie on płacił.
Otworzyłem drzwi i zapytałem:
— A co ty tutaj robisz?
— Przyjechałem na dwa dni. Czy mógłbyś mnie przenocować?
Jego bagaż wyglądał jak podręczny, nie sprawiał wrażenia, że zawitał na długo.
— Wejdź, proszę.
Rozmowa się nie kleiła. Dawałem mu do zrozumienia, że jest niepożądanym gościem, niemniej Hanka posłała mu wersalkę w pokoju stołowym. Sami po schodach udaliśmy się do naszej sypialni.

...

Gwałtownymi szarpnięciami żona starała się dobudzić mnie z głębokiego snu.
— Co się stało, do cholery?
— Słuchaj, on nam robił chyba zdjęcia, bo obudziło mnie strzelające światło jakby z flesza.
Ona już zgłupiała dokładnie – pomyślałem, i najciszej jak mogłem podszedłem do schodów. Spojrzałem w dół przez poręcz. Na dole na wersalce siedział Richard udając, że czyta gazetę. Na rękach miał rękawiczki a obok aparat fotograficzny. Cofnąłem się do łóżka, usiadłem i powiedziałem:
— Nie mam wątpliwości, że on chce nas zabić, tylko nie wiem jak.
Z górnego telefonu, z pokoju Kasi zadzwoniłem do Barego. Całą historię poznał, kiedy był u nas na kolacji, wiec opowiedziałem mu ostatnie minuty.
— Nic się nie martw. On jest pod naszą kontrolą. Postaraj się go wystraszyć, żeby wyszedł. Powiedz, że dzwoniłeś do nas.
— Richard – krzyknąłem z góry. — Musiałem zawiadomić FBI.
Zerwał się jak poparzony, złapał swoje rzeczy i opuścił mieszkanie. Daleko nie doszedł. Na ulicy, przed domem czekał na niego nieoznakowany samochód. Robiło się szaro, widniało. Tego poniedziałku nie poszedłem do pracy. Z Hanką postanowiliśmy uczcić stratę. „PRZYJACIELA”.
KONIEC


   Marek Końka, listopad 2006

Onegdaj Marek zadzwonił do mnie zadając pytanie, czy podjąłbym się organizacji w Polsce druku „Jak zabić pionka”. Chodziło mu o bardzo mały, ledwie kilkunastoegzemplarzowy, nakład. Oczywiście liczy się  z tym, żę podróża to niemiłosierne koszty, niemniej jednak gotów jest wyłożć gotówkę dla tego projektu. W pierwszej chwili powiedziałem, że poszukam drukarza, który jest gotów jest wyłożyć gotówkę dla tego projektu. W pierwszej chwili powiedziałem, że poszukam drukarza, który jest gotów wykonać tę pracę nie zawyżając zbytnio ceny tej usługi. Jednak po zakończeniu naszej rozmowy i dogłębnym zastanowieniu się postanowiłem zrobić coś więcej. Mianowicie w pierwszej kolejności wykonać korektę tekstu, nie ingerując w żadnym przypadku w treść merytoryczną (przeglądająć znalazłem literówki wynikające z tego, że brakowało tzw. polskich ogonków). Postanowiłem również profesjonalnie przygotować tekst do druku przy pomocy programu Quark XPRess, którym jeszcze kilkanaście lat temu posługiwałem się nadzwyczaj biegle. To drugie zadanie, po pierwszych przymiarkach okazało się dla mnie nie lada wyzwaniem. Jednak, pomimo piętnastoletniego (emerytura) braku „treningu” w tzw. łamaniu czasopism czy ksiązek, z pewnym mozołem zacząłem przypominać sobie zasady obowiązujące w tym programie komputerowym. Na razie nic nie mówię na ten temat Markowi, chcę w ten sposób oddać honor również zasługom Marka oraz wielu bliżej nieznanym, a aktywnym uczestnikom wydarzeń począku lat osiemdziesiątych XX wieku.
Krzysztof Bachorzewski
 
Copyright 2015. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego