google0d32ab1f75dbe813.html

50 lat małżeństwa- wspomnienia - reportaże i wspomnienia

Przejdź do treści

Menu główne:

Reportaże, artykuły

Nasza podróż
poślubna
część I
MORZE CZARNE

31 sierpnia – 13 września 1975 roku

Właściwie trzeba zacząć opisywanie tej podróży od tego, że 30 sierpnia 1975 roku o godz. 17.30 w kościele pw. Wszystkich Świętych przy Placu Grzybowskim w Warszawie zawarliśmy sakrament małżeństwa. Uroczystość była piękna, niebanalna i utkwiła na zawsze w naszej pamięci.
Po ślubie udaliśmy się na lotnisko Okęcie, gdzie odbyło się skromne przyjęcie w restauracji. Uczestnikami tego spotkania byli: świadkowie, rodzina, a także najbliżsi nam przyjaciele i znajomi. Na skutek emocji związanych z wydarzeniami ostatnich kilku dni dość szybko wypity alkohol uderzył mi do głowy, na szczęście bez efektów ubocznych.
Gdy przyszła odpowiednia pora (dwie godziny przed startem samolotu) przebraliśmy się ze stroju uroczystego w mniej obowiązujący, bardziej odpowiadający podróży. Dźwigając na ramionach plecaki zaczęliśmy żegnać się z najbliższymi, którzy odprowadzili nas aż do odprawy paszportowej i celnej.
 
Było już późno wieczorem.
 
Odprawa była krótka i niebawem przeszliśmy do strefy bezcłowej, oczekując na przejście do samolotu.
Około godziny 23.30 zostaliśmy zaproszeni statku powietrznego. Ale po chwili cofnięto nas z powrotem do poczekalni. Jakaś awaria… Czuliśmy się trochę nieswojo, widząc w jaki sposób rozpoczyna się nasza podróż do Bułgarii.
Powitanie  nowego dnia (ostatniego dnia sierpnia) upłynęło w poczekalni portu lotniczego na Okęciu. Wreszcie pół godziny po północy podstawiono naprawiony samolot PLL „LOT”, czterosilnikowy, turbośmigłowy Ił-18. Stary bo stary, ale podobno niezawodny. Rozgościliśmy się w nim, moja żona – Marianna usiadła przy oknie, a ja obok. Wkrótce potem zaczęly grzmieć silniki i samolot skierował się w kierunku pasa startowego.
Podczas lotu większych sensacji nie miałem, choć nie czułem się najlepiej w wyniku i emocji, i wypitego w czasie uczty weselnej alkoholu. Nie mogłem ani zasnąć, ani bawić Waluni (tak bowiem nazywają Mariannę w jej rodzinie) rozmową. Ona natomiast dzielnie się zachowywała. Była wesoła i ciągle wspominała najciekawsze momenty poprzedniego dnia, rzeczywiście pełnego wrażeń i radości. Księżyc świecił przez iluminator samolotu i wszystko nabierało jakiegoś nierealnego wymiaru. Widzieliśmy także światła większych miast, które identyfikowałem jako Konstanca (w Rumunii) i Warna (to już Bułgaria).
Jeszcze było ciemno, gdy wylądowaliśmy po trzech i pół godzinach lotu w Burgas, a właściwie na lotnisku oddalonym od tego miasta o około 20 kilometrów. Odprawy żadnej nie było, po prostu wyrzucono nas przed budynek dworca i kazano czekać na bagaż.
Czekaliśmy dość długo, wreszcie ciężarówką go przywieźli, gdy zaczęło już się rozwidniać. Znaleźliśmy nasze plecaki i zaczęliśmy szukać sposobu dotarcia do miasta.
Niestety, pierwszy autobus był o godzinie 5 rano. Czekając nań porządnie zmarzliśmy. Wreszcie doczekaliśmy się i bez biletów, bo niby skąd mieliśmy je mieć, dotarliśmy do miasta Burgas. Udaliśmy się w kierunku morskiego brzegu i portu, a tam – do kas morskich. Znowu musieliśmy czekać do godziny 7.00, aż rozpoczną sprzedaż. Wykupiliśmy bilety na wodolot do Warny na godzinę 7.10. Wodolotem płynęliśmy około dwóch i pół godzin.
 
Warna powitała nas słońcem
 
i na piechotę poszliśmy przez miasto do biura „Bałkanturistu”, by dowiedzieć się, gdzie przez najbliższy tydzień będziemy mieszkać (mieliśmy opłacone w Polsce vouchery). Okazało się, że dostaliśmy zakwaterowanie niedaleko tego biura, w samym centrum Warny. Do plaży miejskiej mamy stamtąd ok. 20 minut marszu, ale nieopodal jest bazar ze wspaniałymi owocami: brzoskwiniami, winogronami i arbuzami.
Zamieszkaliśmy na kwaterze u pani Canko Cankow. Pokój nieduży, dwa tapczany i balkon. Nam to wystarcza. Pani domu jest bardzo wścibska i bez przerwy zagląda, co my robimy, bowiem dowiedziała się, że jesteśmy nowożeńcami. A Marianna, jak to ona – lubi mieć na sobie jak najmniej ciuszków… albo wcale (było gorąco), stąd często pani Cankowa (około pięćdziesiątki) wpada do naszego pokoju pod byle pretekstem i klepiąc Walunię po wiadomym miejscu krzyczy: „biez gaszticzki” (bez majtek) i się śmieje. Ale w ogóle jest sympatycznie.
Byliśmy na pierwszym spacerze po Warnie. Zobaczyliśmy, którędy idzie się na plażę, gdzie są najtańsze owoce, jakie ciekawe artykuły są w różnych sklepach (Wala jest zdegustowana – nie ma ładnych szmatek, butów i innych rzeczy). Obejrzeliśmy warneński deptak i wróciliśmy do domu, po drodze zaopatrując się w winogrona i brzoskwinie. W domu rzuciliśmy się na te dobra (tanie!!!) i później położyliśmy się na zasłużony odpoczynek.
 
Od 1 do 6 września przebywaliśmy w Warnie.
 
Dni były słoneczne i ciepłe. Rano przeważnie byliśmy na plaży. Morze jest o wiele cieplejsze od naszego Bałtyku (ok. 23 stopnie C). Marianna raczej wygrzewała się na słonku, a ja taplałem się w wodzie, bo nie mogłem więcej jak 10 minut przebywać na piasku. Porównując Bałtyk i Morze Czarne, to woda w tym drugim to  „zupa”. Natomiast piasek jest ładniejszy nad naszym morzem. Tamtejszy, to takie tarte muszelki i przy byle wietrze wzbija się tuman niby-kurzu. Na plaży bardzo dużo Polaków, Niemców, no i tubylców (przeważnie studentów lub artystów).
Popołudnia spędzamy rozmaicie. Jednego wieczoru pojechaliśmy do Złotych Piasków. Oczywiście zaliczyliśmy jeden z lokali. Ten się nazywał „Kukeri” i położony był na wzgórzu z miejscami amfiteatralnie spadającymi w kierunku sceny, a za nią widać było morze. Ceny tam wysokie, ale piliśmy czerwonego szampana i oglądaliśmy program wypełniony muzyką i tańcami ludowymi (dobre!) i współczesnymi produkcjami (gorsze!).
Byliśmy też w lokalu o nazwie „Kolibite”. Tam czuliśmy się jak w szałasie pasterskim. Droga do tego lokalu prowadziła przez gęsty las o bogatym poszyciu – razem sprawiało to wrażenie przejścia przez dżunglę. I w tej dżungli pochowane były różne takie lokale – piękne!
Piękny jest także przejazd z Warny przez Drużbę do Złotych Piasków – szosa biegnie wysoko nad brzegiem morza, ukazując plaże i ciekawe architektonicznie hotele.
 Pojechaliśmy też dalej do Bałcziku i Albeny. W Bałcziku widzieliśmy dwie sarny, jak obwąchiwały jakiegoś śpiącego Bułgara, a następnie spokojnie odeszły do lasu. Widzieliśmy pałacyk w stylu orientalnym: biały z wieżyczką w kształcie minaretu, otoczony przepięknym parkiem z fascynującymi okazami kaktusów. W powrotnej drodze poszliśmy na plażę w Albenie, gdzie wykąpaliśmy się w morzu. Zobaczyliśmy tam ciekawą architekturę tego nowego bułgarskiego uzdrowiska.
 
 6 września rano,
 
 pożegnaliśmy się z gościnną panią Canko Cankow i z bagażami ruszyliśmy do portu. Tam kupiliśmy bilety na wodolot do Sozopola z przesiadką w Nesebyrze, gdzie mieliśmy kilka godzin, aby bliżej poznać to miejsce.
 Miasto bardzo nam się spodobało, ze względu na niepowtarzalny urok bułgarskich chałupek ściśniętych na małym obszarze wyspy. Z lądem łączy Nesebyr grobla. Bardzo dużo ruin cerkiewek. Odwiedziliśmy muzeum, w którym zobaczyliśmy ciekawe stroje ludowe, a także srebrne ozdoby.
 Tam też zdarzyła nam się dość przykra przygoda: chcąc zwiedzić Nesebyr trzeba było zostawić gdzieś nasze bagaże. Ani w hotelu, ani w restauracjach nie chciano od nas przyjąć plecaków. Dopiero ulitował się nad nami jakiś tubylec, który zaproponował, by zostawić to wszystko u niego w domu. Przystaliśmy na to z ochotą.
 Ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu, pojechaliśmy do Słonecznego Brzegu, odległego od Nesebyru o pięć kilometrów. Mając w pamięci jeszcze Złote Piaski, czy Albenę – stwierdziliśmy, że Slancew Briag (Słoneczny Brzeg) jest dużo brzydszy, jakiś bardziej pkaszczysty i zakurzony.
 Szybko wróciliśmy więc do Nesebyru i tam wkrótce zajęliśmy miejsca w wodolocie do Sozopola. Po godzinie jazdy przybiliśmy do przystani.
 Sozopol na pierwszy rzut oka przypadł nam do gustu. Jest to piękne, stare miasteczko rybackie. Są tu wąskie uliczki, ciekawa architektura, mnóstwo zieleni (winogrona w ogródkach przydomowych). Dostaliśmy pokój właśnie w takim domku, jak te na zdjęciu. Tego samego dnia obejrzeliśmy sobie całe miasto, knajpki, zabytki, no i miejsce do pływania i opalania. Mieliśmy przecież tu spędzić cały tydzień (od 7 do 13 września 1975 roku). Jeść będziemy sobie robić sami na kuchni w ogródku. W domu tym było także czeskie małżeństwo z synem. Podobno zjeżdżają tu przede wszystkim bułgarskie aktorki i cała reszta śmietanki towarzyskiej. I to prawda, bo widzi się dużo gustownie ubranych ludzi.
 Można zanucić piosenkę
 
 „To były piękne dni”.
 
 Niezapomniane! Był przez jeden dzień sztorm. Fala z niesamowitą siłą uderzały o skalisty brzeg. Wicher i huk fal.
 Następnego dnia – piękna pogoda! Na plaży poznaliśmy małżeństwo bułgarskie z Sofii: Marię i Goszę (zdrobnienie od imienia męskiego, ale jakiego?). Przyjechali swoim samochodem. Powieźli nas w kierunku miejscowości Arkutino, gdzie miała być podobno plaża dla naturystów. Niestety, nikogo rozebranego tam nie zastaliśmy. Biedny Gosza jest chyba chory, bo go bez przerwy boli głowa i czasami wyłącza się – tak jakby w ogóle nas nie słyszał. Maria jest smutna z tego powodu.
 Ale plażę dla naturystów odnaleźliśmy sami. I to tuż za Sozopolem. Było fajnie! Można czuć się swobodnie i wszędzie dochodzi powietrze. A jaka jest frajda, gdy człowiek się kąpie na golasa!
 Można też popatrzeć na różne typy ludzkie. Taka na przykład Niemka z potężnym biustem, co biegała sobie po plaży majtając na wszystkie strony tym i owym, albo dziadzio – podglądacz, który ułożył się nieopodal i bez skrępowania spoglądał, co to może mieć Walunia między swoimi nóżkami. Przy tym zawinął sobie swoje przyrodzenie w woreczek celofanowy!!!
 Oczywiście, najwięcej na tej plaży można spotkać Polaków, nieco mniej Czechów i Niemców, zaś Bułgarzy byli w znakomitej mniejszości. Myślę, że jeszcze tu kiedyś zawitamy. I na plażę, która jest piękna i do samego Sozopola, gdzie rzeczywiście można dobrze wypocząć. Żeby tylko można było zamówić kwatery w Warszawie za złotówki, bo to podobno jest taniej.
 Jedyny mankament to komunikacja. Aby pojechać do Achtopola, czy Ropotamo, trzeba tydzień wcześniej zamawiać bilety. Rozsądnym wyjściem jest posiadanie rowerów-składaków, ale jak je tu przywieźć. Za bagaż się też płaci.
 Taką właśnie przygodę komunikacyjną przeżyliśmy w dniu odjazdu z Sozopola. Najpierw chcieliśmy jechać do Burgas autobusem, ale było to tylko marzenie. Poszliśmy więc do portu – niestety, na wodolot już się nie dostaliśmy.
 Zwykły statek do Burgas było dopiero przed południem. Bagaże zostawiliśmy w kasie na przystani i poszliśmy się opalać na plażę. Później opalaliśmy się na statku „Miczurin”, który nas wiózł do Burgas.
 Samo Burgas jest miastem dużo brzydszym np. od Warny, postawionym na miejscu zniszczonego przez aliantów w 1944 roku. W większości są to nowe bloki w stylu „wczesny socjalizm”. Zresztą wiele czasu na zwiedzanie nie mieliśmy, gdyż czekał na nas pociąg pospieszny do Płowdiw.
 Zajechaliśmy tam o zmierzchu. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć biura „Bałkanturistu”, aby dostać nocleg. Oferowano nam w hotelach miejsca po 12–15 lewa od osoby. Nie na nasze kieszenie (kwatery w Sozopolu kosztowały pięciokrotnie taniej). Wreszcie jacyś przygodnie spotkani, nieco młodsi od nas chłopcy, zaproponowali nocleg u jednego z nich.
 
 Ze strachem
 
 zgodziliśmy się. Trafiliśmy na poddasze w jakimś starym domu. Brudno, głodno i ubogo. Aż dziw, że coś takiego może funkcjonować w przodującym systemie społecznym. „Kibel”, bo inna nazwa nie pasuje, to dziura w podłodze przykryta dyktą. Mieszka w tym „lokalu” chłopak, który przyjechał ze wsi, by nauczyć się zawodu w mieście. Okazał się być miły i grzeczny, przepraszał za takie warunki, ale i to dobre, bo mogliśmy się wyspać w prawdziwym łóżku. Sam poszedł spać do kolegi.
 
 14 września 1975 roku,
 
 wcześnie rano spakowaliśmy się i pożegnawszy się (wymieniając przy tym drobne upominki – my dostaliśmy małą fotografię Józefa Stalina oraz hubkę i krzesiwo, a także niewielką grudkę haszyszu) z naszym dobroczyńcą, ruszyliśmy na dworzec kolejowy w Płowdiw, by zostawić tam bagaż.
 Ponieważ pociąg, którym mieliśmy jechać na spotkanie z górami wyjeżdżał z Płowdiw wieczorem, cały dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie tego miasta. Zwiedziliśmy centrum i stare miasto. Jesteśmy rozczarowani – jedna, dwie ulice reprezentacyjne, a dalej – prowincja.
 Byliśmy także na jednym z siedmiu wzgórz, dominujących nad miastem. Tam też doszczętnie rozwaliły mi się półbuty.
 Solidnie zmęczeni czekaliśmy z utęsknieniem na pociąg. Marianna spała na ławce na peronie, a ja pilnowałem jej i naszego dobytku.
 Około jedenastej wieczorem odjechaliśmy pociągiem z Płowdiw do miejscowości Septemwri, gdzie mieliśmy mieć przesiadkę. W pociągu usnęliśmy, zbudził nas kolejarz już na tej stacji.
 
 KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ NASZEJ PODRÓŻY POŚLUBNEJ

 
Copyright 2015. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego